Kluczowy wiek

3 minuty czytania

Są w życiu momenty gdy na dźwięk słowa „deluxe” otwiera się nam portfel w kieszeni, a nabyty przez nas przedmiot przyjmujemy w objęcia niczym noworodka wręczanego przez położną na porodówce. Zdaje się nam, że ceremonii tej towarzyszą bębny, trąby i chóry anielskie. To chyba wystarczające wyjaśnienie dlaczego w przypadku recenzji „The Golden Age” Woodkida, nie oglądając się na oficjalną okładkę płyty, zabrałem się za ekskluzywną, limitowaną edycję.

The Golden Age

3 minuty czytania

Woodkid z entuzjazmem dopiero co zapłodnionej matki chwalił się tym albumem grubo ponad 9 miesięcy przed premierą. Co oczywiste, z każdą taką zapowiedzią apetyt słuchaczy rósł razem z oczekiwaniami. Na szczęście człowiek renesansu nikogo nie zawiódł. Muzyk, reżyser, animator i grafik – aż dziw bierze, że Yoann Lemoine (bo tak się naprawdę nazywa Woodkid) mimo bycia człowiekiem-orkiestrą, do nagrania swojego albumu potrzebował orkiestry. Dźwięki „Złotego Wieku” są podniosłe, rytmiczne, pełne sakralnego patosu – z pewnością tak brzmiałby pop gdyby swoje korzenie miał w średniowieczu.

Limitowane wydanie „The Golden Age” to nie album z dołączoną opowieścią, a raczej książka poszerzona o muzyczną ilustrację. Lemoine napisał ją wraz ze swoją polską kuzynką Katarzyną Jerzak, popijając między kolejnymi stronami kawę w sopockiej Bookarni. Treść jest luźno oparta na tekstach piosenek oraz na biografii samego sprawcy zamieszania. Historia opowiada o utraconym dzieciństwie, o miłości silniejszej niż czas, o gubieniu i odnajdywaniu samego siebie.

Publikacja posiada twardą, tłoczoną i pozłacaną oprawę, przypomina modlitewnik z wyższej półki. Po introligatorskim zachwycie czeka nas kolejny – tym razem ilustracyjny. Rysunkami całą historię okrasiła kanadyjska ilustratorka Jillian Tamaki, lepiej znana komiksowym fanatykom z rysunków do „Skim”. Ilustracje momentami zapierają dech w piersiach, bez względu na rozmiar miseczki. Jillian idealnie wpisała się w stylistykę całej publikacji. W jej kresce widać solidny warsztat poparty nie tylko szczegółową obserwacją i znajomością anatomii, ale też bogatą wyobraźnią. Zresztą, można zerknąć na album z perspektywy autorki.

To chyba pierwszy album, który tak obficie obfotografowałem – sam nie wiem czy to przez obszerność materiału, czy przez spazmy zachwytu, które kazały mi uchwycić na zdjęciach najmniejsze detale misternej, introligatorskiej i projektowej roboty. Skład tekstu całej opowieści jest bezbłędny, poczciwego Garamonda czyta się wygodnie, a klasyczność szeryfowego kroju dobrze koresponduje z całością. Na samym końcu, na wyklejce umieszczona została koperta z płytą – czarnym krążkiem opatrzonym znanym już sygnetem z dwoma kluczami. Mimo wszystko, proponuję płytę odtworzyć na samym początku, muzyka idealnie dopełnia tę oszczędną, schludną, wręcz sterylną stylistykę.

Woodkid widzi siebie jako most łączący mainstream z muzyką niezależną. Wygląda na to, że szybko ten most nie spłonie – mało kto teraz odważy się podskoczyć wszechstronnemu i solidnemu Brooklyn Bridge produkcji francusko-polskiej. Niewątpliwie nadszedł jego złoty wiek.