Nie lubię porównań do innych artystów z jednego względu – zwykle brzmią jak zarzut nieoryginalności. Tymczasem Mela Koteluk może i kojarzy się z Kasią Nosowską, ale po pierwszym zderzeniu naszych bębenków z głosem Meli, w muzycznych zwojach mózgu pojawia się nowy fałd o nazwie „Mela Koteluk” właśnie. Zresztą, mam wrażenie, że nikogo nie trzeba będzie przekonywać, że Mela niczego ani nikogo nie kopiuje.
Oczywista jak wyniki wyborów prezydenckich w Rosji jest konieczność opakowania takiej muzyki odpowiednio do jej jakości.
Autorką fotografii i całego opracowania graficznego albumu jest Honorata Karapuda (aż ciśnie się na usta jakiś suchar typu „Jak się nazywa japońska projektantka graficzna?”, mam nadzieję, że Honorata mi wybaczy).
Cała publikacja to projektowy rarytas, digipack utrzymany w papuziej kolorystyce, okraszony dostojną typografią z naniesionym lakierem selektywnym, prowokującym bardziej niż ekran dotykowy w najnowszym ajfonie. Szeryfowy Bauer Bodoni przywodzi mi na myśl okładkę Washed Out „Within and without”. Wnętrze albumu bije morskim chłodem, przez co nawet tytułowy spadochron przypomina meduzę. Na każdej fotografii na Melę pada wyświetlany obraz, co jest wyjątkowo sprytnym zabiegiem – autorka projektowo panuje nad kolorem i kompozycją, mimo, że nie wykonuje żadnych graficznych operacji, a zamiast tego w projekcie umieszcza jedynie surowe fotografie.
Całość jest nie tylko projektowo poprawna, ale przede wszystkim bardzo spójna i stylistycznie dopasowana do niezdyscyplinowanego dream popu jaki słyszymy na płycie. Dla takich albumów chce się chodzić do sklepów muzycznych – z przyjemnością wysupłam się z ostatnich drobniaków, jeśli takich płyt i takich wykonawców miałoby być więcej na naszym niełatwym, polskim rynku. Wiadomo, że nagrywanie hitów do stacji na R i na Zet, jak i na festiwale w Opolu to ciężki kawałek kawioru, mimo to, sercem i uchem jestem z artystami, którzy pną się ponad fonograficzną rodzinę i rokują dobrze na przyszłość.
Mela Koteluk odważnie skoczyła na głęboką wodę i to z wysokości jakichś czterech kilometrów. Na szczęście ze spadochronem.