Feniks z pop-piołów

3 minuty czytania

Nie będzie odkryciem, jeśli powiem, że jesteśmy świadkami rosnącego dobrobytu w polskiej muzyce – jednak zjawisku masowych nawróceń z wykonywania muzyki nijakiej na „jakąś” powinien dokładnie przyjrzeć się polski kościół. Oto bowiem kolejny (i nie ostatni w tym roku!) uczestnik Idola niczym Feniks odradza się z popiołów i wydaje świetny album.

Moizm

3 minuty czytania

Tomek Makowiecki – któremu, swoją drogą, zawsze zazdrościłem żony (mężczyzna prędzej opuści deskę w kiblu niż taką kobietę) – to następny Kozakiewicz pozdrawiający polski przemysł muzyczny w charakterystyczny dla siebie sposób. Jego najnowszy album to wyjście z cienia, w którym siedział na własne życzenie do momentu, gdy media zapomniały o jego istnieniu. Nikt nie kazał mu udawać kogoś, kim nie jest, i dzięki temu powstał „Moizm”.

Porównania i recenzję utworów zostawiam dziennikarzom muzycznym; mnie płyta się podoba. Tak już mam, że lubię, gdy bas rusza wnętrzościami, a dziesięciominutowe utwory wcale się nie dłużą. Tomek odłożył gitarę, niczym Bon Iver zamknął się w drewnianej chacie, otoczył się syntezatorami wszelkiej maści i zaczął grać. Materiał jest równie dobrze zapakowany, co zagrany, i warto mu się bliżej przyjrzeć.

Autorem projektu jest Mateusz Kubiak, który nie ma problemu z ilustrowaniem dźwięków, jest on bowiem nie tylko projektantem graficznym, lecz także ilustratorem (jego pracą dyplomową na lubelskim UMCS był zestaw okładek do longplayów Legowelta). Jest czysto, oszczędnie, nowocześnie i – co najważniejsze – pasuje to do muzyki. Typografia na okładce, rozrzucona niczym kostki brukowe po Święcie Niepodległości, świetnie komponuje się ze zdjęciem, a wieńcząca całość biała ramka atrakcyjnie zamyka format.

Projektowo jest bezbłędnie, więc jedyna decyzja, do której się przyczepię, to umieszczenie tekstów i opisu płyty na dwóch składanych arkuszach – nie pałam miłością do tego rozwiązania, bo składki zawsze rozpychają kieszeń pudełka, bardzo je wybrzuszając. To powód, dla którego takie albumy wciska się między inne metodą „na imadło”.

Zdjęcia wykonali Kamil Zacharski i Witek Orski – obaj związani z galerią Czułość w Warszawie, współpracujący m.in. z magazynami Aktivist, Exklusiv, K MAG czy PULP. Można odnieść wrażenie, że Makowiecki po sesji do płyty był obolały jak poseł Wipler po pewnej październikowej nocy – moja wyobraźnia zbudowała obraz epileptyka w garniaku oraz dwóch fotografów skrzętnie dokumentujących jego atak. Jakkolwiek śmiesznie wyglądała ta sesja, efekt osiągnięty na zdjęciach przypomina lewitację, co idealnie zazębia się z muzyką na płycie.

„Moizm” trzyma poziom. To kolejny krążek, który zwiastuje nową jakość w polskiej muzyce, i chyba wreszcie możemy się do tej jakości przyzwyczajać. Na swoisty kompleks zachodu cierpią jeszcze tylko media – i gdyby uwierzyć w ich stwierdzenia o „zagraniczności” rodzimej muzyki, wkrótce na koncertach będzie nam się włączał roaming w komórkach. Nic z tych rzeczy! Drodzy Państwo – teraz Polska.