Julia ma cel

21 minut czytania

Pierwszy wywiad bez pytań o to dlaczego nie śpiewa po polsku, jak uzbierała pieniądze na pierwszą płytę i co dalej z jej stylem muzycznym – piosenkarka, pianistka, ale też projektantka graficzna i animatorka – przed wami Julia Marcell jakiej nie znacie.

Zacznijmy od Twojej historii z animacją. Jaką rolę odgrywał w niej komputer?

Ogromną. Nie zainteresowałabym się animacją gdyby nie komputer, który pomaga ci to zrobić całkowicie samemu. Nie miałam nigdy styczności z warsztatem animacji czy też z ludźmi, którzy zajmują się animacją. Zainteresowałam się nią całkowicie na własną rękę, podziwiając różne animowane formy krótsze czy dłuższe i zafascynował mnie duch tej techniki. Zwłaszcza animacji 2D. Z oczywistych względów posiadania tylko komputera tworzyłam animacje na komputerze właśnie. Natomiast nigdy technika 3D mnie nie wciągnęła i zawsze dążyłam do tradycyjnej, drżącej kreski, do czegoś co jest organiczne. To mi właśnie w animacji najbardziej imponuje.

Czym w takim razie jest dla Ciebie animacja teraz? Odłożoną zabawką?

Nie zajmowałam się tym od dawna, to prawda. Teraz cały mój czas wypełniają koncerty, a animacja to rzecz, która pochłania strasznie dużo czasu. Nad swoją pierwszą animacją spędziłam rok i pracowałam nad nią bardzo systematycznie, wiesz, rysowanie storyboardów, potem klatka po klatce, kolorowanie, składanie i tak dalej. Potem kupiłam program, który pozwolił mi skrócić proces produkcji, więc czasem jak coś ponagliło, to udało mi się skromną krótką formę zrobić nawet w tydzień. Ale rzeczywiście, bardzo dawno tego nie robiłam, ostatnią swoją animację stworzyłam w 2007 roku.

Jesteś dumna z tej animacji czy dzisiaj się jej wstydzisz?

Dla mnie to raczej sprawa sentymentu, patrzę na to jak na zdjęcia ze starego albumu, gdzie nie ma się czego wstydzić, raczej wywołuje to w tobie ciepłe uczucie, że kiedyś coś było i fajnie się to robiło.

Nadal siedzi w Tobie fascynacja mangą?

Tak, w ogóle fascynacja Japonią i japońską kulturą. I chyba głównie przez pryzmat popkultury, a więc również anime. Chociaż wypadłam trochę z obiegu. Jak teraz jedziemy z zespołem grać do Osaki to mam zamiar wpaść też do Tokio na Akihabarę i przejrzeć wszelkie nowości.

Wszyscy wiedzą, że świetnie śpiewasz i grasz, ale mało kto wie, że świetnie projektujesz… No właśnie, może sama powiedz dlaczego nigdy nie zatrudnisz grafika?

Nie powiedziałam, że nigdy nie zatrudnię grafika. Ja mam po prostu zwykle jakiś pomysł na to co chcę zrobić i co chcę, żeby tę płytę oprawiało graficznie. Myślę, że gdybym stwierdziła, że potrzebuję czyjejś dodatkowej pracy, żeby to wyglądało satysfakcjonująco, to nie miałabym oporów żeby zatrudnić grafika.

Nie odbieraj tego jako zarzut, pytam po prostu czy jesteś z tych osób, które chcą mieć ostatnie słowo w każdym aspekcie tego co tworzą.

Tak, to jest dla mnie ważne.

Miewasz wrażenie „teraz zrobiłabym to inaczej”?

Raczej nie miewam takiego wrażenia dlatego, że – tak jak mówiłam – rzeczy z przeszłości traktuję jako rzeczy z przeszłości. Być może mam takie poczucie na temat kilku piosenek, które można policzyć na palcach jednej ręki, ale to jest część całości, to się gdzieś kiedyś zdarzyło i było potrzebne, konieczne, żeby móc zrobić następny krok i to chyba jest zdrowe spojrzenie.

Na jakich programach projektujesz?

Głównie na rzeczach Adobe, ale używam też Mirage. To narzędzie do animacji właśnie, ale przydaje się przy storyboardach do teledysków.

O nich też porozmawiamy. Ale najpierw wyjaśnij mi, dlaczego pewnego dnia Twoja strona internetowa stała się białą przestrzenią do umieszczania ramek z youtube’a i sondcloud’u?

Dlatego, że zatrudniłam designera! (śmiech) Tak, naprawdę. Właśnie dlatego tak się stało. To jest bardzo długa i pokrętna historia. Zatrudniliśmy designera, bo nie miałam już kompletnie czasu na zajmowanie się stroną internetową i chciałam, żeby stworzono system. Zaczęto nad nim pracę. System się robił, ale robił się tak długo, że zaczęłam sama na szybko wrzucać treści na stronę. Zrobiłam bardzo prostą witrynę – taką, żebym mogła szybko wrzucać i aktualizować wszystkie informacje, które muszą pojawiać się na bieżąco, a więc głównie koncerty. Strona się robiła, robiła, znów nie było czasu, żeby ją wdrożyć i tak już zostało. Myślę, że ta strona całkiem niedługo ożyje, gdy tylko trochę się rozluźni z trasą, a na nową płytę już na pewno.

„Niektórzy ludzie przysyłali mi zdjęcia tego co sobie narysowali na mnie, na płycie. Dla przykładu, ktoś mi narysował włosy na klacie, bardzo mi się to podobało!”

Na Decybelach Dizajnu można poczytać głównie o okładkach płyt, skupmy się więc na Twoich. Patrząc na oba Twoje albumy nasuwa mi się jedno pytanie – czy masz słabość do stuprocentowej Magenty?

(śmiech) Akurat dla płyty June wybrałam stuprocentową magentę dlatego, że potrzebowałam silnego kontrastu ze zdjęciem. Ale już przy It might like you nie mamy do czynienia z magentą, a z kolorem czerwonym i tę czerwień robiliśmy metodą prób i błędów, gdyż powstały trzy wersje tej płyty. Najpierw trochę zbyt różowa wersja sellaband’owa, potem wyszła przepomarańczowiona wersja niemiecka, a na samym końcu był dizajn na polską wersję i wtedy już dobrze wiedziałam jak dopasować Pantony (śmiech).

Ostatnio w projektowaniu płyt coraz silniejszy jest trend personalizacji, Wild Nothing w swoim ostatnim albumie umieściło 4 różne okładki, Rammstein swoje Made in Germany wydał w 6 różnych wersjach. Ty wydałaś It Might Like You 4 lata temu, a już pozwoliłaś słuchaczowi narysować własną wersję okładki.

Tak, to był pomysł na okładkę It might like you. Miała być maksymalnie prosta, ale posiadać cztery wersje, do wyboru. Bardzo naciskałam moją wytwórnię na to, żeby płyta funkcjonowała z czterema różnymi okładkami. Każdy może spersonalizować sobie album wybierając jedną z trzech propozycji lub narysować coś swojego na czwartej, czystej. Dodatkowo, za czasów wydania It might like you miałam na swojej stronie aplikację, za pomocą której można było na tej okładce rysować i potem zachować plik na dysku. Obrazek automatycznie przesyłał się na mój serwer i dostawałam naprawdę fajne rzeczy. Strona już nie istnieje, ale mam na swoim dysku pokaźną kolekcję. Niektórzy ludzie przysyłali mi też zdjęcia tego co narysowali na mnie na normalnej, fizycznej płycie. Dla przykładu, ktoś mi narysował włosy na klacie, bardzo mi się to podobało (śmiech).

A decyzja o zamknięciu płyty w super jewel box?

To był mój pomysł i o dziwo, w Niemczech okazało się to być problemem. Wtedy super jewel box był nową rzeczą i sam w sobie w produkcji nie był drogi, ale dość droga była licencja. Zaskakująca dla mnie była tak duża różnica ceny w Niemczech między super jewel boxem, a typowym jewel casem, podczas gdy w Polsce nie było z tym pudełkiem żadnego problemu.

Chociaż wciąż rzadko się pojawia. Ale wg mnie to zwyczajne ulepszenie poczciwego jewel case’a.

Bardzo mi się podobał ten obły kształt, wydawało mi się, że nadaje coś szlachetniejszego temu plastikowi, że ta płyta chciała być w plastiku, ale podstawowy jewel case był dla niej zbyt prosty.

Wracając do June – na okładce jest Dominika Żak, którą ciągniesz za włosy.

Nie jest to do końca Dominika Żak. Na tym zdjęciu zastosowałyśmy z Iwoną Bielecką pewien trik, który trochę odrealnił sytuację, ale nie zdradzę Ci co to było.

Ale chodziło w niej o zwizualizowanie emocji?

Tak. Emocji, młodości, takiej czystej siły z niej płynącej.

Zatem kim jest półnagi rycerz na fotografii w środku pewnie też się nie dowiem?

Tego też nie zdradzę (śmiech).

A w przypadku June cienki digipack był obniżeniem kosztów?

Nie, to celowy zabieg. Chciałam, żeby płyta miała przestrzeń, ale żeby jednocześnie była kompaktowa. Odeszła mi chęć do zamykania płyty w plastiku. Chyba dlatego, że słuchając płyt podczas jazdy, mam pełno pudełek w samochodzie i te plastikowe bardzo szybko się psują. Taki album potem brzydko wygląda.

Do tych samych wniosków dochodzi większość projektantów.
Kolejną okazją do obrazowania Twojej muzyki jest kręcenie teledysków, o których już wspomniałaś. Mam dla Ciebie krótki cytat: „Kiedy kilka miesięcy temu pracowałam przy make’upach do teledysku CTRL, zastanawiałam się jak to możliwe, że nie usłyszał o niej jeszcze cały świat. Byłam zdumiona, że w tak młodym wieku nie dość, że można tworzyć tak dojrzałą muzykę, to jeszcze mieć jasno określoną wizję końcowego rezultatu: i muzycznego, i estetycznego.” (Marta Kaluska)

Bardzo mi miło!

Jak jest z tą wizją? Jak w rzeczywistości wygląda Twoje zaangażowanie w kręcenie klipu?

Teledysk CTRL to była masakra. Tworzyłyśmy go razem z Iwoną Bielecką i zrobiłyśmy to przy bardzo dużym udziale naszych przyjaciół. Dodatkowo, był to bardzo trudny okres, ponieważ w międzyczasie koncertowałam. Doszło do tego kilka innych ważnych spraw i w zasadzie na kolanie w autobusie do Warszawy kończyłam storyboard. Wszystko robiłyśmy same: produkcja, wynajem magazynu, zamawianie regipsów do pomalowania i zagospodarowania… Scenografię wykonywała Zuza Słomińska i cholernie się przy niej napracowała. To była iście mrówcza robota. Kiedy Iwona ustawiała kamery z Cezarym, ja briefowałam aktorów tłumacząc im co mają robić, czy też wydzwaniałam do nich, robiłam internetowy casting… Było ich mnóstwo! To było strasznie męczące mieć tylu ludzi na planie i próbować ich ogarnąć.

„Było bardzo dużo problemów na planie tego teledysku. (…) W pewnym momencie… co tu dużo mówić, strasznie się wkurwiłam! Miałam taki moment.”

No właśnie, jak reagujesz na niepowodzenia na planie typu „tapeta, która nie doszła”?

O Boże, ja się chyba ostatecznie cieszę, że ta tapeta nie doszła! (śmiech) Chociaż Zuza była tym bardzo poruszona, bo chciała to wszystko dopiąć na ostatni guzik. Było bardzo dużo problemów na planie tego teledysku, było dużo takich małych załamań, że coś nie wyszło, coś nie doszło, coś się nie skleiło. W pewnym momencie… co tu dużo mówić, strasznie się wkurwiłam! Miałam taki moment. Musieliśmy przedłużyć zdjęcia o cały jeden dzień, bo o godzinie 21 byłyśmy jeszcze w polu, a nawet nie zaczęłyśmy jeszcze zdjęć ze mną w roli głównej. Kręcenie tego klipu było doświadczeniem bardzo traumatycznym i już go nigdy więcej nie chcę powtarzać. Zazwyczaj ma się do tego firmę produkcyjną, która zatrudnia swoich ludzi, każdy jest odpowiedzialny za coś innego, podczas gdy my we dwie byłyśmy od papierów, od kreatywnych decyzji, od zarządzania ludźmi, od wszystkiego. I to było dla nas za dużo.

W tych teledyskach jest dużo nieoczywistej symboliki, wielu ma skojarzenia z klimatem flimów Davida Lyncha. To zamierzony efekt?

Myślę, że David Lynch nam się zdarzył przypadkowo, tak jakby wszedł mimochodem. Osobiście bardzo lubię Davida Lyncha i z pewnością podświadomie inspiruję się nim i tym co robi, natomiast w przypadku teledysku nasze założenie było zupełnie inne. Może efekt końcowy przy Matrioszce bardziej pokrywał się z tym co miałyśmy w głowach, ale CTRL był totalnie pojechany. My miałyśmy jakiś plan, a CTRL po prostu się zdarzył i już pozostał w takiej formie jaką wszyscy znają. Wynik końcowy kompletnie nas zaskoczył. Wydaje mi się, że ten lynchowski klimat wyszedł z powodu scenicznego oświetlenia wnętrza pokoju. To stworzyło taki dziwny, odrealniony świat.

A jak zaczęła się Twoja znajomość i współpraca z Iwoną?

Poznałyśmy się na konkursie filmowym i bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Na początku działałyśmy na stopie towarzyskiej, potem tak naturalnie przerodziło się to we współpracę. Ja czegoś potrzebowałam, ona miała ochotę coś zrobić i zaskoczyło.

Czy Julia Marcell to ta sama osoba co Julia Górniewicz?

Chyba nie do końca. Sama nie wiem. To dla mnie samej jest ciężkie do określenia. Wydaje mi się, że to co się dzieje na scenie podczas śpiewania piosenek to emanacja jednej strony mojej osobowości, która w normalnym świetle dziennym nie ma szansy się ukazać. To na pewno jest dla mnie naturalne i właśnie w ten sposób przeżywam emocje, przeżywam te piosenki. Natomiast na co dzień jest to dla mnie dość obca część osobowości. Nie mogę powiedzieć, że to są dwie różne osoby, albo, że jest to osoba, w którą się przeistaczam gdy wchodzę na scenę. Nadal jestem sobą, nie zakładam maski, nie przebieram się za kogoś kim nie jestem i nie udaję, nie gram. Ale na co dzień nie jestem taka, to ma szansę dziać się tylko w muzyce.

À propos przebierania – korzystasz z ciuchów projektantów?

Tak, zgadza się. Na dzisiejszy koncert (6 grudnia) mam parę pięknych rzeczy od Piotra Drzała. Zakładanie takich designerskich ubrań na koncert w moim przypadku nie zawsze się udaje, robię to od czasu do czasu, kiedy są ku temu możliwości, środki i czas.

Przy okazji promujesz projektantów.

Bardzo to lubię i nie kryję, że ci projektanci, zwłaszcza młodzi projektanci z Polski i Niemiec, robią świetne rzeczy. Gdy oglądam te piękne ubrania, czuję się jak w sklepie z cukierkami. Natomiast staram się wybierać takie projekty, które mnie nie krępują na scenie. Raz zdarzyło mi się wystąpić w sukni dość znanego projektanta, która była przepiękna, ale niestety przez cały koncert bałam się że coś z nią zrobię, po prostu była zbyt krępująca. Ja się lubię czuć swobodnie na scenie, móc się oblać wodą, wiedzieć, że jeżeli coś się stanie z tą rzeczą, coś się rozerwie, to nie będzie tragedii. Dlatego jestem ostrożna z tą współpracą, bo czasami zdarzają się przepiękne rzeczy, ale wiem, że jeśli je założę na scenie to będę się czuła zwyczajnie niekomfortowo. Współpracuję z Magdą Klaman, która bardzo mi pomaga, wynajduje mi projektantów, doradza w kwestii ubioru. Gdy mówię jej na czym mi zależy to Magda zawsze to znajdzie.

„Pewnie, że mogłabym się ze swoją zmianą ukrywać, mogłabym zakładać peruki itd., ale myślę, że jest coś fajnego w tym naturalnym procesie odrastania naturalnego koloru”

Pytanie, które nurtuje ostatnio wszystkich estetów i fryzjerów-amatorów, którzy pojawiają się na Twoich koncertach: szykuje się jakaś duża zmiana wizerunku czy po prostu wracasz do swojego naturalnego koloru włosów?

(śmiech) Z tą zmianą wizerunku coś się szykuje, tego możesz być pewien. W końcu trzeba w jakiś sposób celebrować nową płytę, również wyglądem. Na pewno będę dążyła do tego, żeby estetyka nowej płyty różniła się od estetyki June – i na koncertach, i w designie, i w moim wyglądzie. Pewnie, że mogłabym z tą zmianą się ukrywać, mogłabym zakładać peruki i tak dalej, ale myślę, że jest coś fajnego w takim naturalnym procesie odrastania naturalnego koloru i powrotu do niego. Wydaje mi się, że to świetnie wygląda w światłach scenicznych. Widzisz, że coś się dzieje, coś się zmienia, nie wiadomo do końca o co chodzi i te niedopowiedzenia intrygują.

A czy tatuaż z kluczem basowym, który masz na nadgarstku ma jakąś historię?

Pewnie, że ma. To bardzo osobista pamiątka; tatuaż, który mi przypomina o czymś ważnym dla mnie i trochę zbyt osobistym, żeby o tym mówić. To taka pamiątka-przypominajka. Za każdym razem kiedy patrzę na niego, myślę o pewnej rzeczy, o której muszę sobie często przypominać.

Czujesz, że budzisz kreatywność u fanów?

Tak! I strasznie to uwielbiam. Dostaję bardzo dużo różnych świetnych tworów, obrazków, piosenek, rzeczy ręcznie wykonanych, pięknie napisanych listów… kurczę, to jest fantastyczne!

Jakie to uczucie gdy widzisz, że Dear Reader łamią sobie język śpiewając Echo, a dzieci grają Twoje piosenki na akademii szkolnej?

To jest uczucie nieporównywalne z niczym. Wiesz, każdy ma czasem chwile słabości i jeśli kiedyś będzie mi się wydawało, że nie wiem po co to wszystko robię, że wszystkie nowe piosenki są do kitu i trzeba je wyrzucić do kosza, to świadomość, że coś co zrobiłeś kiedyś spowodowało, że inne osoby bazując na tym postanowiły zrobić coś swojego, jest dla mnie sensem wszystkiego. Zasiewasz małe ziarenko, dajesz coś od siebie – coś, co jest stworzone tylko dla ciebie i tylko biorąc pod uwagę to co myślisz, co czujesz i co chcesz przekazać – i w momencie, gdy wypuszczasz to w świat, przestaje być tylko Twoje. Jeżeli są ludzie na tym świecie, którzy chcą to przechwycić i coś z tym dalej zrobić, to nie ma nic piękniejszego.

Zatem życzę Ci, żeby takich ludzi nigdy nie brakowało. Dzięki za rozmowę.

(Rozmawiał Mateusz Kosma)